Bunko żyje!

Hej :)

Ostał się z Was ktoś jeszcze??? Dawno mnie tu nie było... Ostatni wpis pochodzi z listopada 2017 roku... Ale teraz jestem, ciekawa jestem czy ktoś, tak samo jak ja stęsknił się za blogsferą? Ja od zawsze byłam sentymentalna i jak sobie pomyślę, że kiedyś prawie codziennie siedziałam na blogu, to się łezka w oku kręci.

Co u Was?

Mnie wciągnęło dorosłe życie i nie chce puścić. Póki co, nie mam nic nowego napisanego. Mam w głowie pomysły nie na opowiadanie, a na całą książkę, ale co będzie to się okaże. Pewnie jak już będzie tak daleko, to dam znać :)


Wasza
Bunko

Rozdział I "Pierwsza do odstrzału" *PRZED PREMIERA!*

Rozdział I


Dochodziła siódma trzydzieści, gdy się ocknęła, a przez cały czas wmawiała sobie, że wcale oka nie zmruży...
Innego pięknego dnia wychodziłaby właśnie ze swojego mieszkania, żeby zdążyć na ósmą do pracy. Przechodziłaby jak co dzień obok restauracji King’s, o której myślała, że pewnego dnia będzie ją stać, żeby się tam stołować.
Miało to nastąpić w marzeniach, bo szanse na to były zerowe. Musiałaby chyba obrobić bank… Później jeszcze przeszłaby obok pralni chemicznej, przywitałaby ją nowa wystawa sklepowa Gabay's Outlet i Macy's, natknęłaby się na tysiące ludzi, którzy tak samo, jak ona mknie do pracy. Przeszłaby przez pasy, sprawdzając stan swojej skrzynki email i poczty głosowej. Sygnały świetlne zakołysałyby się na wietrze. Spojrzałaby na nieboskłon i wciągnęłaby głęboko zatrute spalinami powietrze. Taksówki jak zawsze rozbijałyby się po nowojorskich drogach. Po kilkuminutowym marszu przed jej oczami wyrósłby w końcu jej zakład pracy położony na Times Square.
Fasada budynku niczym szczególnym się nie wyróżniała. Gigantyczne oszklone kuloodporne drzwi do których prowadziły marmurowe schody. Małe okna, by nawet szczur nie mógł się przez nie prześlizgnąć. Wszędzie zamontowany monitoring. Amerykańska flaga powiewająca na wietrze. Nad tym wszystkim górował równie kolosalnych rozmiarów, jak same drzwi, szary wytarty napis: Bank Rezerwy Federalnej w Nowym Jorku.
W konstrukcji nie dało się doszukać niczego specjalnego, może tylko z wyjątkiem tego, że w podziemnym skarbcu znajdowało się około siedem tysięcy ton czystego złota o rynkowej wartości miliardów dolarów, co czyniło go największym takim repozytorium na świecie. Niemal całość złota była własnością wielu różnych krajów, banków centralnych i organizacji. Potrzeba by dziesięć wielotonowych tirów do przewiezienia całej zawartości, a może i to by nie wystarczyło. Osoby, które chciałyby przeprowadzić szturm na to miejsce musiały by być szalone lub niezdrowe na umyśle. Jeszcze nikomu nie udało się osaczyć tej instytucji finansowej. Bank był otwarty do zwiedzania dla turystów. Każdego dnia znajdowali się chętni, którzy chcieliby nacieszyć i nakarmić swoje oczy połyskującym widokiem złotych sztabek złota. 
Przy banku towarzyszyło zawsze trzech typowo amerykańskich policjantów. Granatowy mundur, okulary przeciwsłoneczne na nosie, kabura przewieszona przez ramię z karabinem o napełnionym magazynku, CB radio na piersi, groźnie wyglądająca mina.
-Dzień dobry, pani Carter! Życzę miłego dnia. - zawołałby jeden z nich posyłając przyjazny uśmiech, drugi zasalutowałby prawą ręką, a trzeci tylko skinąłby głową.
-Dziękuję i nawzajem. - Z uśmiechem zaczęłaby kolejny spokojny dzień w pracy…

A jak było tym razem?

Zupełnie inaczej. Nie miała już dokąd pójść. Miejsce zostało otoczone i zaliczone do niebezpiecznego terenu. Żeby się tam dostać musiałaby pokonać chmarę dziennikarzy, cywilów i na koniec jeszcze armie antyterrorystów. Ale istotniejsze było to, że znajdowała się po drugiej stronie. Dwadzieścia cztery godziny w sercu zasadzki. Tak naprawdę nikt nie wiedział ile czasu jej zostało. Codziennie odliczała w myślach swoje ostanie godziny, minuty, sekundy... Czekała na odkupienie. Które miało nigdy nie nastąpić.

Doskonale pamiętała ten dzień. Była sobota, sto osiemdziesiąt dwa dni od odwołanego ślubu, pierwszy dzień wiosny. Żółte taksówki rozbijały się na ulicy i gnały przed siebie, byleby osiągnąć cel podróży. Ludzie śpieszyli się, zapełniając chodniki Nowego Jorku swoimi krokami, a atmosferę powietrzem z płuc, pomieszanym z dymem papierosów. Wszyscy zajmowali się sobą, swoimi sprawami, nikt nie rozglądał się za siebie ani nie odmawiał pacierza. Evelyn była jedną z nich.
Mknęła wśród tłumu zajęta swoimi myślami. Szła przed siebie. Znała tą drogę na pamięć, trafiłaby nawet po ciemku. Wszyscy wokoło byli tak samo zajęci jak ona sama. Nie zwracali na nikogo uwagi, po prostu maszerowali jak maszyny zaprogramowane, by tylko dotrzeć do wytyczonego celu. Niektórzy prowadzili rozmowy, jedni twarzą w twarz, drudzy telefoniczne. Powietrze, które ich otaczało było jeszcze nie dość ciepłe, by porzucić zimowy płaszcz. Jednakże niebo, które tego dnia było bezchmurne i koloru błękitnego przypominało o zbliżającym się końcu niskich temperatur, a początku długo oczekiwanej wiosny.
 Tego dnia umówiona była z Joshem. Tak, niebieski horyzont przywodził jej na myśl jego bystre i przenikliwe oczy…  W głowie miała wciąż ich ostatnią rozmowę przeprowadzoną przez telefon.
-Witaj, skarbie. – usłyszała jego rzeczowy ton. – mam jutro wolne.
-Świetnie się składa, bo ja… - mówiła z nienaturalną ekscytacją w głosie.
-Też jutro nie pracujesz? – przerwał jej impertynencko.
-Nie, po prostu wcześniej kończę. – dokończyła chłodno. Nienawidziła, gdy wchodził jej w słowo i traktował ją jakby rozmawiał z którymś ze swoich klientów.
-Mogę porozmawiać z Philem, żeby odpuścił ci jutro.
-Nie, nie trzeba. Przecież wiesz, że lubię swoją pracę…
-W porządku. Kapitalnie. W takim razie jesteśmy umówieni?– Zapytał pewnie tylko z grzeczności, pomyślała.
-Tak, do zobaczenia.
-Podjadę z szoferem po ciebie. Kocham… – Rozłączyła się zanim dokończył zdanie. Nadal nie była wystarczająco pewna siebie, by powiedzieć mu, jak bardzo dusi w sobie prawdziwe uczucia.


Mieli się spotkać po pracy, co spowodowało luźniejszy strój, niż nosiła na co dzień do banku. Hebanową sukienkę zastąpiła beżowymi jeansami i białą bluzką z falbaną w talii. Z codziennej garderoby zostawiła tylko czarne czółenka i piaskowy płaszcz. Po drodze zatrzymała się tylko raz, aby wrzucić żebrakowi dolara. Później szła nie zatrzymując się już wcale, dzisiaj i tak wyszła później niż zwykle. U celu przywitała się z policjantami, po czym wdrapała się po schodach przytrzymując się niewidzialnej balustrady.
Od wejścia uderzyła ją mocna klimatyzacja i przejrzystość pomieszczenia. Potem rutynowa kontrola w postaci bramki wykrywającej obecność metalu. Ochrona nawet nie musiała ruszyć się sprzed monitorów czuwających nad bezpieczeństwem instytucji. Przeszła oględziny pomyślnie. U sufitu zwisały płaskie czterdziesto kilku calowe monitory, które pokazywały w postaci wykresów kursy walut na całym świecie. Panele w wielkim holu błyszczały jakby właśnie ktoś je wysmarował brylantyną. A z daleka już wychylały się brązowe biurka ze stanowiskami dla pracowników. Na końcu holu można było dostrzec windę, która prowadziła nie gdzie inaczej jak do skarbca. Windę uruchamiało tylko skomplikowane postępowanie o którym pojęcie mieli tylko wysoko postawieni pracownicy. W tym Evelyn.
Kobieta momentalnie zajęła swoje miejsce za wysokim biurkiem i odłożyła płaszcz na wieszak. W następnej kolejności rozejrzała się po blacie biurka, by zapoznać się ze wszystkimi dokumentami przysłanymi od dyrektora, Phila Hayesa.
Była zwykła pracownicą, jednak dyrektor traktował ją jak prawą ręką i dlatego lada moment miała wskoczyć na stanowisko księgowej, ale wiązało się to z opuszczeniem banku na Times Square i przeniesieniem się na południe Manhattanu do jednego z jego biurowca. Pan Hayes nigdy nie ukrywał, że Evelyn mu się podoba i chciał by stała się dla niego kimś więcej niż podwładną (co z tego, że był od niej o dwadzieścia parę lat starszy). Aczkolwiek największy problem w tym przedsięwzięciu stanowił adwokat dyrektora. Stanowisko to obejmował nie kto inny, jak Josh Fletcher. Niedoszły mąż, kochanek, największy terrorysta w jej sercu.
Dyrektor jednak nie zaprzestał starań. Na każdym kroku przypominał jej, że niemoralna propozycja jest cały czas aktualna. Fletcher nie chciał o tym słyszeć. Ukochana skarżyła mu się. Obiecywał, że z nim porozmawia, jednak taka rozmowa nigdy nie miała miejsca. Bał się wdać w kłótnie ze swoim chlebodawcą, bo w ten sposób mogła zostać zniszczona jego kariera adwokacka w Nowym Jorku i na całym wschodnim wybrzeżu. Nie poświeciłby dobrej pozycji życiowej dla miłości…
Evelyn Carter czasem miała nawet przeświadczenie, że Josh byłby skłonny sprzedać ją swojemu szefowi, gdy by ten zaproponował mu za nią jakiś awans w hierarchii urzędniczej czy niemałą podwyżkę. Często wyczytywała to z jego pełnych próżności oczu.


Ochroniarz ze skrzyżowanymi rękoma za plecami ze słuchawką w uchu i pistoletem przy udzie, stał na przeciwko Evelyn i uśmiechał się do niej, jak miał to w zwyczaju robić. Carter odwzajemniła wyraz twarzy.
Był przystojnym mężczyzną po trzydziestce. Gdyby nie złoty okrąg na jego serdecznym palcu, rzuciłaby na niego swój czar i wieczorami mógłby ją zakuwać kajdankami do łóżka… Gdybanie zaczęło jej wchodzić w cholerny nawyk. Niedługo będzie sobie wyobrażać, że Brad rzucił dla niej Angelinę…
W trybie natychmiastowym, wstała z obrotowego krzesła, żeby przestać zadręczać się głupimi myślami i po zmierzała do zakładowej kuchni. Tam napotkała koleżanki z pracy. Lyzz opowiadała właśnie o tym, że jej bratowa w weekend urodziła swoje trzecie dziecko. Na to pozostałe pokiwały z podziwem głowami i zażądały pokazania jakiegoś zdjęcia maluszka. Oczywiście kobieta była na to przygotowana. Nawet wyglądała, jakby tylko na to czekała, żeby się pochwalić fotografiami.
Carter odwróciła się do nich tyłem i uruchomiła ekspres do kawy. Oprócz dźwięku mielenia kawy, słyszała za sobą piski radości i wzdychanie nad urodą mamy i jej pociech. Znów „gdyby”. Gdyby jej życie prywatne potoczyło się inaczej mogłaby się do nich przyłączyć. A tak, to nigdy się nie dowiedzą, że posiadanie dziecka, to jedno z jej największych pragnień. Nadal będą ją uważać za nieprzyzwoitą dziewczynę, która „sypia” z ich szefem, żeby dostać awans… Jednak nie zaprzątała sobie głowy plotkami na swój temat. Znała swoją wartość. Ludzie mogli mówić o niej, co się im podobało. Słowa z marginesu i tak nie zmieniłyby jej osobowości. Posiadała mocną psychikę odporną na krytykę, w końcu była w związku z Joshem… Był to burzliwy związek.
-Dzień dobry, pani Evelyn.  – zagadnęła ją jedna ze sprzątaczek na korytarzu, gdy opuszczała pomieszczenie. – zrobiłabym pani kawę, trzeba było powiedzieć.
-Niech się pani nie wygłupia, ale dziękuję. Piękny dzisiaj dzień, prawda? Wyczuwam, że nie skończy się zwyczajnie! - odpowiedziała z przerysowaną ekscytacją w głosie i szerokim sztucznym uśmiechem. W ostatnim momencie ugryzła się w język, żeby nie powiedzieć czegoś, co zdradziło by jej prawdziwy nastrój.
Razem z kawą usadowiła się wygodnie na obrotowym krześle. Policjant znów się do niej uśmiechnął. Tym razem nie odwzajemniła uśmiechu. Wyrwało jej się za to westchnięcie. Chciałaby, żeby teraz przy jej boku ziścił się mężczyzna jej życia… Mógłby to być nawet Josh, byle by przekonał ją o swoich uczuciach. Może i dobrze czyniła, ciągnąc to z Joshem? Co prawda, minęło już sporo czasu od anulowanej ceremonii ślubnej i mężczyzna, tak jakby dokładał większych starań, żeby było im dobrze, ale jednakże zadana rana jeszcze się nie zabliźniła. W dalszym ciągu czuła się jak szmaciana lalka, do której właściciel nie ma większego sentymentu…
W swojej głowie zatrzymała się na wyidealizowanej wizji ich spotkania. Przywita ją czułym wzrokiem, a za pleców znienacka wyciągnie piękny bukiet kwiatów… Potem ją pocałuje i zaprosi do eleganckiej restauracji… Tak. Marzyła teraz tylko o jednym: o ich spotkaniu.
Evelyn i Josh. Josh i Evelyn.
Z zamyślenia wyrwał ją dopiero dźwięk wciąż otwieranych i zamykanych drzwi. Puste przestrzenne pomieszczenie zaczęło się wypełniać ludźmi. W chwili jej nieobecności zjawili się pozostali pracownicy.
Tego dnia spadło na nią dużo pracy papierkowej. Przeglądała dokumenty i wprowadzała je do bazy danych. Czasem odpowiedziała na jakieś pytanie ze strony petentów. Wszyscy byli zagonieni, ponieważ z notatek wynikało, że bank miał pełnić tego dnia zastępstwo innego mniejszego banku, który był stanie remontu. Evelyn kompletnie o tym zapomniała. Była przekonana, że nastąpi to dopiero w przyszłym tygodniu. Ale na to wskazywało, że się po prostu pomyliła. Wykorzystując krótką chwilę oddechu, sięgnęła do torebki po telefon, żeby sprawdzić czy ktoś przypadkiem nie próbował się z nią skontaktować. Chciała okłamać samą siebie, że wcale nie czeka na wiadomość od Josha Fletchera. 
-Hej, jak ci mija dzień? Chciałam też zapytać czy zjesz dzisiaj ze mną lunch? - Nie tylko ona wykorzystywała wolną chwilę. Jej przyjaciółka, Alice Spring w towarzystwie kawy oparła się o biurko.
-Wiesz, że zrobię dla ciebie wszystko, Alice. Ale umówiłam się już z Joshem... – wykrztusiła przyszła księgowa ze smutną miną. Jednak przyjaciółka nie wyglądała na urażoną.
-Czyżby szykował się romantyczny wypad tylko we dwoje? – ciągnęła temat pokazując przy tym jakieś niecenzuralne gesty.
-Nie mam pojęcia, co takiego Josh zaplanował. – Zapewniła. Nic szczególnego, dodała w myślach. – Nie rozmawialiśmy o tym. – urwała.
-Widzę, że się stara. – dodała Alice z zamyśloną miną, dotykając swoich warg brzegiem kubka. Evelyn czuła, że policzki jej płoną. Pomyślała, że kolorystycznie przypomina wóz strażacki. Nie myliła się.
-Jak wam się układa? Opowiadaj. – rzuciła pytanie Spring. Pytanie, które i tak musiało paść. Alice wiedziała o ślubie, w końcu była wśród zaproszonych gości. Carter głośno wypuściła powietrze ustami. Gdy chciała zacząć opowiadać tą mdłą historię, niespodziewanie ktoś z kolejki opodal szpetnie zaklął. Następnie doszły wyzwiska z innej strony.
-Czy mam tutaj czekać aż do śmierci!? – zagrzmiał jakiś kobiecy głos. Chaos tylko się rozrastał. Ostatni głos sprzeciwu należał do starszej pani o białych włosach i okrągłych błękitnych oczach, która wyglądała jakby śmierć stała tuż za rogiem. Evelyn wyszła zza biurka, by załagodzić sytuację. Alice w pewnym momencie złapała ją za ramię i wyszeptała jej prosto do ucha parę słów. Nawet się nie spodziewała, że będą ostatnimi jakie usłyszy od swojej przyjaciółki.
-Musisz, po prostu musisz mi zdać później relacje! - Evelyn Carter  odpowiedziała jej łobuzerskim uśmiechem. I opowiedziałaby jej o wszystkim ze szczegółami, gdyby było o czym opowiadać.


Nie było jeszcze nawet godzin szczytu, gdy Carter poczuła coś dziwnego – jakby popchnęło ją przeczucie. W dalszym ciągu przesiadywała za biurkiem, z nogą na nodze, przy kawie i do znudzenia przeglądała dokumenty w komputerze. I wtedy nagle to poczuła – niewyobrażalny huk na zewnątrz, któremu towarzyszyło trzęsienie ziemi pod stopami. Wybuch uruchomił w tempie natychmiastowym wszystkie alarmy samochodowe i sklepowe w okolicy stu metrów i syreny Banku Rezerwy Federalnej. Evelyn zerwała się na równe nogi, podobnie jak inni pracownicy. Petenci wykrzywili twarze w przerażeniu.
-Jakieś bydlaki wysadzili stację metra! - wydarł się policjant na całe gardło wbiegając do środka banku. - Biegniemy tam! Może złapiemy ścierwa! Dzwońcie po pogotowie!

Były to jego ostatnie słowa przed zniknięciem za szklanymi drzwiami.



Hej, zaniedbałam ten blog, ale już jestem i odkurzam go troszkę moim starym-nowym opowiadaniem. Enjoy!
Proszę o opinię. Pozdrawiam, Bunko! ♥

Prolog "Pierwsza do odstrzału"


Krótki opis - streszczenie całego opowiadania
Jest jedna kobieta. I mężczyzna, inny niż wszyscy, których znasz. Jest też duże miasto, a w nim ogromny bank, złoto. Tego lata cały świat pracowników Banku w Nowym Jorku zatrzyma się. Dochodzi do napadu terrorystycznego. Plan wypalił. Są już w środku. Są uzbrojeni i nie chcą negocjować. Co zrobić? Co zrobi Evelyn Carter - prawa ręka szefa? Czy ocali grupę kilkudziesięciu zakładników? Czy ocali samą siebie? A może ktoś ocali ją?

Drogi nieznajomy,
                tak sobie myślę, że nic wiecznie trwać nie może, a już na pewno – cierpienie. Kiedyś musi przyjść ten dzień, który sprawi, że opadną kajdany przeszłości, skończy się to całe babranie w tych bezsensownych katuszach, które sami sobie sprawiliśmy. Cholerna wolna wola… Sami jesteśmy winni tego, że czarne chmury zawisły akurat nad naszymi głowami. Dlaczego nie wybraliśmy innej drogi? Dlaczego nie skoczyliśmy po linę ratunku, gdy był na to czas?
Odpowiedź jest prosta, ba. Jest banalna. Bo nie chcieliśmy zmieniać tego wszystkiego, co zostało już ustawione, sklejone, porozmieszczane, a namiot wspólnego życia został już dawno rozbity. A więc po co rezygnować z tego? Z tego wszystkiego. Tylko co to jest to: wszystko?
Czy jeśli na to wszystko zbierają się również wszystkie uczucia, doznania, smutki, słabości? Można to, wtedy nazwać tym wszystkim? A jeśli jest wręcz odwrotnie? To jak to nazwać? Anorektyczna więź. Powolna śmierć. Głębina smutku. Myśli roztrzaskane o ścianki umysłu. Łupanie w głowie i dzwonki w uszach.
Więzienie może nas trzymać przez całe życie. Ale tylko od nas zależy czy w odpowiednim momencie sprzeciwimy się i wyjdziemy z niego z podniesionym czołem. Musimy przekroczyć granicę, narysowaną linię, żeby zacząć w końcu oddychać pełną piersią, bez obaw, że zaraz spadnie na nas ciężar niewygodnych uczuć.
Ile człowiek zdoła znieść? Na pewno: wiele. Cierpienie jest wpisane w naturę człowieka. Ściślej mówiąc, ile to jest? Pół roku? Rok? Dziesięć lat? Całe życie? Po co się tyle męczyć… Czasem trzeba odnaleźć w sobie buntownika, terrorystę i chwycić go z rozkoszą za rękę.
Ludzie są podli, świat jest podły. Najlepiej zaprogramować swoją psychikę w taki sposób, żeby nikt nie mógł nas trafić w punkt. A czy na pewno jest to prawidłowa droga? Kiedy znajdziesz swoje miejsce przy czyimś sercu będzie trudno odwrócić ten proces. Ale pamiętaj, że nie warto spalać się dla kogoś, kto ma nas już za popiół.
Wrzaski, jęki, płacz. Niewinna krew, zimne poty i piękno fioletowych sińców. Rozmazana zdolność patrzenia przez ból. Rozstanie nie należy do najłatwiejszych spraw, każdy choć raz przez to przechodził. Czy to przez zmianę szkoły i otoczenia czy śmierć kogoś z rodziny. Każdego rodzaju rozstanie dotyka – innej mniej, drugie bardziej.
Ja znalazłam się w takiej sytuacji. Musiałam rozstać się ze swoim dotychczasowym życiem. Postanowiłam zabijać, żeby dobro mogło zwyciężyć i pozwoliłam na zło w swoim życiu, żeby nie stała się gorsza rzecz. Kiedyś przeczytałam w gazecie, że jedyną stałą rzeczą w życiu człowieka jest zmiana, i wiesz co, poddałam się jej.



***

Hej :) 
Niektórzy będą rozczarowani, że umieszczam tylko prolog tej historii. Całą historię można przeczytać na blogu, do którego zostawię linka, jednakże opowiadanie uległo zmianie i na blogu jest stara, nieudolna wersja do której nie zachęcam, po prostu informuję, że jest możliwość przeczytania tego w całości. LINK
Prolog jest świeżo napisany, być może na przestrzeni czasu coś w nim zmienię. Na tą chwilę wygląda tak. Co o nim myślicie? Co byście zmienili? Jestem otwarta na propozycje, słowa krytyki itp. 
Można obejrzeć przeze mnie stworzone trailery do tego opowiadania.Wystarczy kliknąć na obrazki :)
Pozdrawiam.
PS. Chciałam dodać kolejną część "Wyśnione 3", jednak zakończenie tej części jest trudniejsze niż myślałam, dlatego pomyślałam, że opublikuję coś z innej beczki. Ostatni post jest z 20 października... Jeszcze pomyślicie, że pożegnałam się z blogspotem... 
PS2. Nie mam ostatnio w ogóle czasu, żeby czytać, pisać na blogu. Postaram się nadrobić zaległości.
PS.3 Może umieszczę tutaj kilka poprawionych ulepszonych rozdziałów z tej historii.  

Bunko. ♥ 



WYŚNIONE 3 (IV CZĘŚĆ)

IV część - 20 październik (Film "Stalingrad" na TV4 o 21.00)



Liliom. Blok Pierwszy.
Tysiąc sto osiem kilometrów od granicy.

Sroga zima objęła całą Nową Europę. Wykluczając pewne tereny najbardziej wysunięte na południe – w szczególności wyspy i tereny graniczące z Nową Azją. Reszta obszarów utonęła w wielkich opadach śniegu. Temperatura sięgała nawet do minus pięćdziesięciu stopni Celsjusza. Rolnicze miasta i jego mieszkańcy mogli w zaciszu swoich domów przygotowywać się do świąt Bożego Narodzenia – nielicznego święta, które rząd zachował ze Starej Europy.
Pola uprawne,  gospodarstwa, ogródki zniknęły pod grubą białą pokrywą. W powietrzu zawisł świąteczny nastrój, gdy z miast wyjechały delegacje. Ciężarówki wracały z lasów obładowane zielonymi świerkami, sosnami i innymi drzewami iglastymi. Obywatele –zwłaszcza dzieci, witali ich już u bram miast. Ten okres w roku należał do najprzyjemniejszych. Ludzie zapominali na chwilę o strachu, o zuchwalstwie rządu.
-Życzymy wam drodzy obywatele tego samego, co w poprzednim roku, ale tym razem dwa razy mocniej! Kochajmy nasz kraj, bo bez tego nie będzie naszym krajem! Będzie bezkształtną masą! Dlatego ważne jest, żebyśmy wysyłali trochę ciepła do naszych domowników, sąsiadów, współlokatorów! Bo to MY tworzymy Pierwszy Blok! Pomyślcie tylko, dzięki wam ten kraj stanął na nogi. Odrodził się jak Feniks z popiołów. Niech taka miła atmosfera i energia towarzyszy wam przez cały rok!  - Życzenia płynęły z głośnika telewizora, gdy Lil siedziała przy stole i próbowała napisać coś sensownego w swoim zeszycie.
Reszta domowników słuchała kanclerza, uważnie śledząc na odbiorniku jego każdy ruch i najmniejszy gest. Większość zachwycała się jego eleganckim ubraniem i szelmowskim uśmiechem.
-Och, cudownego mamy tego przywódcę. – wzdychała kobieta siedząca na końcu stołu, podpierając się o niego niechlujnie łokciem z marzycielskim wyrazem twarzy. Głowę oczywiście miała zwróconą ku telewizorze.
Liliom aż zmroziło, gdy usłyszała jej słowa. Prawie niewidocznie potrząsnęła głową, żeby zrzucić z siebie niewygodne uczucia i wróciła do pisania. Za chwilę, jej mama wychyliła się zza drzwi, żeby sobie popatrzeć na kanclerza. Trzymała w rękach szmatkę i okrągłe naczynie, które energicznie wycierała. Z kuchni dochodził odgłos lejącej się z kranu wody. W ostatnich dniach gospodyni była strasznie zagoniona – tak strasznie, że aż nie miała czasu na spełnienie swojego obywatelskiego obowiązku (mowa tu oczywiście o przesłuchaniu przemówienia Densesa i obejrzeniu uroczystej parady w Stolicy). Mama musiała dopilnować, żeby ich potrawy były lepsze od pozostałych.
 Reszta domowników spełniała swój obowiązek bez zarzutów. Nawet Liliom parę razy podniosła głowę, żeby popatrzeć na te słone – aczkolwiek piękne, świąteczne dekoracje. Na idealnie dobraną oprawę i iglaste ornamenty, łańcuchy lampek nadające choinkom jeszcze wyraźniejszy kształt i wiele więcej czarujących elementów, okalających kanclerza przy mikrofonie, można było patrzeć godzinami. W tle jak zawsze był widoczny najważniejszy budynek – ratusz.
Stolica przed Bożym Narodzeniem mieniła się i błyszczała z radości oczekiwania. Święto wprawdzie pozostało, ale większość ludzi zapomniało o najważniejszym. Na kogo czekają. Skąd wzięło się to święto.
Sezon świąteczny był najlepszym momentem w roku, aby odwiedzić to magiczne miasto – w inne dni niedostępne dla zwykłych obywateli. Migoczące lampki rozciągnięte były we wszystkich wyobrażalnych miejscach, na każdym możliwym budynku i drzewie. Znak rozpoznawczy to również tętniące życiem jarmarki świąteczne – rozkładane tylko w tym okresie, pełne ręcznie robionych prezentów i grzanego wina. Ludzie wędrowali między nimi, a oczy im się świeciły jak świeczki. Poza zasięgiem kamer można było zanurzyć się w zimową krainę czarów, ślizgając się na łyżwach po gigantycznym, piętrowym lodowisku, którego otaczały lodowe budowle – specjalnie zrobione przez wcześniej zamówionych artystów z Republiki Chińskiej.  
Lil nigdy nie marzyła, żeby tam pojechać. Tak czy inaczej było to poza jej zasięgiem. Koszt przejazdu mógłby utrzymać dużą rodzinę na parę ładnych miesięcy. Jechali tam głównie dobrze sytuowani, pracujący dla rządu i obywatele zamieszkujący najbliżej położone miasta i wsie. W telewizji był to ładny obrazek, pokazany bez historii tych wszystkich przyjezdnych. Co zwykły robotnik musiał zrobić, żeby zabrać tam swoją rodzinę?
Zamordowywać się.
Dlatego dziewczyna nawet broniłaby się przed tym, gdyby ktoś zechciałby ją tam zabrać. Co było totalną fantazją – chłopcy omijali ją szerokim łukiem. Kilku z nich nawet dostało się za napastliwe zaczepki. Akurat tym, co chcieli skraść jej pocałunek i obłapić jej ciało, słusznie się należało. Paru oberwało się – jak sądzili świadkowie – bez powodu.  Tylko prowokacyjnie na nią spojrzeli.
Minęło prawie półtora miesiąca od czasu, gdy zgubiła „Listy z Ziemi”. Był to tylko zeszyt, w dodatku bardzo zniszczony i poplamiony, ale go jej brakowało. Miała do niego sentyment – zaczęła go pisać w „tymczasowym obozie”. Jak zabrakło jej w nim kartek – podpięła sobie kolejne, by starczyły jej na kolejny miesiąc pisania. Dlatego też książeczka była nieregularnych kształtów. Gdy leżała na płaskiej powierzchni, okładka sama się otwierała, toteż z czasem zaczęła go wiązać sznurówką lub kleić taśmą klejącą – częściej wybierała opcje pierwszą, bo taśmy bardzo często nie było w sklepach, a nie chciała podkradać jej sąsiadom.

Czas jak zawsze nie zwolnił i w końcu nadeszły te dni w ciągu całego roku, na które wszyscy czekali – bardzo ciepłe, choć grudniowe.  W święta Bożego Narodzenia wydawało się, że śniegu za oknem jest jeszcze więcej niż istotnie było. Choć Lil nie uważała, że miejsce w którym mieszkała jest bajeczne, to w tamtym momencie, właśnie taki przymiotnik cisnął się jej na usta. Było bajecznie. Śnieg przykrył szare grunty, brudne blok0wiska. A staromodne latarnie rzucały na powierzchnie ziemi ciepłe żółtopomarańczowe światło, które dodawało zimowego klimatu – w pozostałych okresach ich nie zapalano.
Po „uroczystej” kolacji przy jednym wspólnym stole, w telewizji rozpoczęła się transmisja na żywo. Świąteczny koncert. Wszystkie dzieci i niektórzy dorośli usadowili się na poduszkach blisko odbiornika. Był to ciekawy widok. Nigdy w tym samym momencie, w audytorium nie przebywało tyle ludzi. W dodatku wszyscy mieli radosne nastroje jak po zażyciu jakiejś nielegalnej używki. Czarnowłosa Lil jak zwykle została przy stole. Sama. Tym razem nie miała ochoty do wypełnienia słowami swojego pamiętnika, zatem podparła się nonszalancko łokciami i ze nużoną miną oglądała przebieg koncertu.
Niespodziewanie do ciepłego lokum, wtargnęło przez uchylone drzwi lodowate powietrze. Zawył wiatr. Następnie trzasnęły głucho ciężkie drzwi, po czym załomotały buciory w drewnianą podłogę, żeby otrzepać śnieg z podeszew. Kilka sekund później w pokoju był już żołnierz. W powietrzu zawisła biała chmurka z jego płuc. Jego zimowy mundur oblepiony był śniegiem. Rozgrzewał swoje dłonie.
-Och, panie Hans, co za miła niespodzianka! – Gospodyni wyskoczyła z kuchni. Za nią pojawił się tato na wózku inwalidzkim i zapach świeżo upieczonego ciasta. - Co pana podoficera do nas sprowadza? – Uśmiechała się od ucha do ucha, gniotąc między palcami pozostałości mąki z nieumytych rąk. Lil przewróciła oczami. Nie rozumiała, dlaczego jest dla nich taka miła, ona sama nawet nie raczyła jakoś zareagować na przybycie gościa. Nie zmieniła swojej pozycji ani o centymetr. Siedziała do niego tyłem.
Hans Winter ukłonił się Gospodyni i ciepłym uśmiechem obdarzył zaciekawione spojrzenia lokatorów i zgarbione plecy od Liliom.
-Mamy święta. Przychodzę z życzeniami. – Zdziwił się.
-A oficer…
-Oficer Zlatan – odchrząknął. - niestety się rozchorował i poprosił mnie, żebym go zastąpił.
Mieszkańcy pokiwali głowami ze współczującą miną.
-Dobrze, to zaczynam.  O, teraz to będzie dobre. – Zaśmiał się pod nosem. – Oficer nie dał mi żadnej ściągawki, co mam powiedzieć. – Niektórzy ludzie zachichotali. – Zatem improwizuję. – uśmiechnął się, drapiąc się w szyje. - Niech żyje Blok Drugi, a w nim wy, moi drodzy! Chciałbym życzyć wam na każda porę roku tego, czego wam brak. W zimę –słońca, w lato – cienia. Jestem tutaj niecałe dwa miesiące, ale już mogę stwierdzić, że jesteście dobrymi ludźmi. – Lil instynktownie poczuła, że nie stoi w miejscu a przemieszcza się. Za moment oparł otwartą dłoń na blacie stolika. Tuż obok jej ramienia. Wstrząsnął ją dreszcz. – Życzę wam jednak więcej radości na co dzień. Te szare budynki przytłaczają. Wiem, sam czuję tą złą energię, która z nich bije, ale zawsze powinno się iść z podniesionym czołem i uśmiechem na ustach. Nadzieja. Wiara. Miłość. Niech to będą trzy główne moje – dla was życzenia. – Skończył, kładąc rękę na sercu.  
Książeczka. Listy z Ziemi. Jego wewnętrzna strona dłoni. Jego dyskretne spojrzenie.
Lil myślała, że śni. Poczuła, że jej puls niebezpiecznie szybko przyśpieszył.
Za kilka minut już go nie było. Eskorta czekała na niego – marzła na dworze i musiał już iść. Nawet nie zdążył ściągnąć czapki.
Jak? Kiedy?
W jaki sposób udało mu się przemycić tutaj ten przeklęty zeszyt? Oczywiście, wszyscy zatonęli w jego ładnych zielonych oczach i nikt nawet nie zauważył, że coś kładzie na stole… To było niewiarygodne. Lil musiała się przekonać, że to nie sen. Po jego wyjściu od razu zerwała się z miejsca i pognała do swojego pokoju.
-Pali się, czy co?! – Zawołała za nią mama.
W środku swojego małego azylu, rzuciła się na łóżko i zaczęła nieprzytomnie przeglądać wpisy. Jeden po drugim. Chwytała strony łapczywie opuszkami palców. Z zapałem przewracała notatki. W trakcie tego wdychała jego zapach. Tutaj zostały ukryte wszystkie jej wspomnienia. Cieszyła się jak głupia. Pierwszy raz od rana – uśmiechnęła się. Nawet zaszkliły się jej oczy. Odzyskała go.
Postanowiła, że musi spisać to szczęśliwe zakończenie z datą 24 grudnia.
Przez sześćdziesiąt sekund szukała długopisu, ale nie wytrąciło ją to z równowagi –była zbyt szczęśliwa. W chwili, kiedy już miała zacząć pisać:
Gdy już myślałam, że straciłam was, moje wspomnienia na zawsze…
Przez pomyłkę otwarła się jej ostatnia strona. Na początku wróciła na właściwą stronę, ale po zastanowieniu wróciła do poprzedniej. Coś tu nie pasowało. To nie był jej styl pisma. Drobne zaokrąglone litery? I nie były to nawet zdania. Były to przekreślone węgierskie słowa.
Szépség*
Szemtelen 
A fekete hajú 
Hogy vagy?
Én 
Ön 
Szerelem
Szülők

Tylko niektóre potrafiła rozszyfrować. Reszta była wielkim polem mazaniny. Te które udało się jej odczytać napełniły ją niepokojem. Aż usiadła. W ciągu parunastu sekund łzy napłynęły jej do oczu. Co on od niej chciał? Głupie pytanie. Wiadomo było, że chciał tylko jednego. O tym świadczyły wyrazy, które własnoręcznie napisał na okładce. Chyba nawet nie martwił się, że mogłaby je przeczytać. Może specjalnie niewystarczająco mocno je zamazał. Tak na wypadek, jakby była niedomyślna.
Coś za coś. Ja ci zeszyt, ty mi… siebie.
Lil nie wiedziała, co robić. Chciałaby wierzyć, że to nieprawda. Pewnie źle to wszystko zinterpretowała. Ale w takim razie, co miałyby znaczyć te słowa? Była pewna, że żołnierz nie zna węgierskiego, a te parę słów nauczył się tutaj. Kilka z nich się powtarzało, jakby chciał sobie je utrwalić. Ale pytanie: po co? Nie miała pojęcia, ale mogła się tego dowiedzieć… pytając go.
A jeśli to prawda? Jeśli dobrze odczytała jego intencje? Spodziewała by się tego po żołnierzu. Zwłaszcza, że dużo wcześniej dostawała „miłosne” liściki od mundurowych, którzy akurat stacjonowali w jej mieścinie. Zwykle nie reagowała na takowe zaczepki i jej odpuszczali. Ale zawsze byli to zwykli szeregowi, ci szarzy, od których nie pamięta się imion…
Liliom ze strachu zaczęła obgryzać skórki przy paznokciach. Odmową mogłaby napytać sobie biedy. Naplótłby jej rodzicom jakichś niestworzonych kłamstw o jej rzekomych wykroczeniach i byliby zmuszeni ją wypędzić.
Właśnie taki los ją czekał?
Tata pewnie szyderczo zaśmiał by mu się w twarz (Co ty pleciesz?!), a matka bez zająknięcia podpisałaby dokument o natychmiastowym usunięciu. Już słyszała nawet pisk mazaku po kartce.
Mógłby również zacząć prześladować ich całą rodzinę. Nie jest to odkryciem, że sto razy mocniej boli, gdy zabija się coś, co najbardziej się kocha niż gdy krzywdziciel dotyka naszej własnej skóry.

Liliom wiedziała, że nie zmruży oka, tym bardziej mając świadomość, że jej sąsiedzi nie mają takich problemów i na dole świetnie się bawią. Postanowiła, że poczeka, aż wszyscy wrócą do swoich pokoi i audytorium na nowo stanie się opustoszałe, a następnie w pojedynkę uda się na spacer i zawyje do księżyca. Może na świeżym powietrzu przyjdzie mi do głowy jakiś pomysł na wyjście z tej sytuacji, myślała.
-Wszystko dobrze, kwiatuszku? – Zajrzał do niej tato, gdy księżyc wisiał już wysoko na niebie.
-Tak, dziękuję. – Czerwone sińce pod jej oczami nie były widoczne przy słabym świetle. – Udał się koncert? – spytała bez entuzjazmu.
-Owszem. Żałuj, że cię ominął. – Uśmiechnął się życzliwie, a jego oczy zdradzały rozbawienie.
-Danses w nowym garniturku? Nie, dzięki.
-Obejrzysz w przyszłym roku, prawda?
-Tak, obejrzę za rok.
-Historia lubi się powtarzać. – Zaśmiał się, odrzucając głowę do tyłu. – Śpij dobrze, kwiatuszku. – Skierował się z powrotem na korytarz.
-Ty też… Tato? – Zawróciła go w ostatnim momencie.
-Słucham? – Jego głowa oprószona siwizną wślizgnęła się do pokoju.
-Ja… tylko zastanawiałam się, jak to się stało, że ty i mama… zakochaliście się w sobie. Skąd wiedzieliście, że to właśnie jest TO?
W takim momencie bracia lub mama pewnie szyderczo by zapytali: czyżby nasza modliszka w końcu się w kimś zadurzyła? A tata? Rzucił tylko badawcze spojrzenie i delikatnie się uśmiechnął, żeby jej nie spłoszyć.
-Miłość to cwana bestia, kochanie. Jest uzbrojona i zna wszystkie ruchy na szachownicy życia. Ktoś mądry kiedyś powiedział, że miłość często zaczyna się tam, gdzie niczego już się nie oczekuje. I tak było ze mną i twoją matką. Przyszła na chwilę – jak deszcz i została na zawsze. To się po prostu wie. Nie myśl o tym za długo, skarbie. Dobranoc.

Półgodziny później Lil spoglądając w stronę okna, zobaczyła srebrny glob, zaglądający do jej pokoiku. Odrzuciła kołdrę, którą przykryła się, żeby tato nie zobaczył, że jest odziana w ubranie wierzchnie i wciągnęła na nogi znoszone kozaki. Po czym wyślizgnęła się na korytarz, cichutko domykając za sobą drzwi. Schody skrzypiały, gdy pokonywała je po dwa stopnie naraz. Nie zastanawiając się nawet nad konsekwencjami, które ją czekają, jeśli ktoś ją nakryje po godzinie wytchnienia, szybko chwyciła jasny kożuch i usunęła się w cień nocy.
Śnieg sięgał aż do parapetów na parterze. Na szczęście odśnieżona była ścieżka, którą mogła się udać. Opatuliła się ciaśniej futrem i ruszyła po jeszcze nie pokrytej lodową skorupą dróżce. Czuła się jak w labiryncie, bo otaczały ją ściany ze śniegu. Słyszała tylko swój przyśpieszony oddech i skrzypienie pod butami. Nie bała się. Była prawie niewidoczna. Ktoś musiałby precyzyjnie studiować teren z przyciśniętym nosem do szyby, żeby ją ujrzeć. Jeszcze dodatkowo, za kilka minut zaczęły się intensywne opady. Lil utonęła w bieli. Wiatr popychał w plecy. Jedynie kruczoczarne włosy sprawiały, że była widoczna na tle szaty śnieżnej.
-Piękna noc. – szepnęła wydmuchując z płuc białą chmurkę. Miała rzeczywiście racje. Noc była przepiękna, choć gwiazdy zbladły na skutek opadów. – Szkoda, że owita strachem.
Trzymała uniesioną głowę do góry i rozkoszowała się zimnymi płatkami śniegu na swojej twarzy. Właśnie tego jej było trzeba. Była tak rozgrzana, że tylko całun zimy mógł zbić jej gorączkę. Nigdy wcześniej na myśl o jakimkolwiek człowieku nie doznawała aż tak mocnych emocji. Ten spokój wewnętrzny zaburzył ten cholernie nieschematyczny żołnierz. Wywoływał w niej sprzeczne uczucia.  Nawet przed sobą nie umiała jasno się przyznać, że od samego początku, gdy zjawił się w jej mieście – wzbudził niemałe zainteresowanie i miała go na oku. Oczywiście przy byle okazji poniżała go w swoich myślach – tak samo jak wszystkich wojskowych i nie zamierzała przestać go lekceważyć – aż do tego wieczoru.
Co było w nim takiego wyróżniającego?
Często zdarzało się jej stawać za rogiem budynku lub za drzewem i bezkarnie mu się przyglądać. Obserwowała go bez odczuwalnego wstydu. To zachowanie tłumaczyła sobie w sposób banalny – lekceważąc zrodzony problem: trzeba znać swojego wroga. Powtarzała to zdanie jak litanię, nie zwracając uwagi na jego nieprzerwalne spacery po jej głowie. Zdarzało się jej myśleć o nim jak o największym wrogu, którego trzeba unicestwić, ale i czasem odziewała go w barwniejsze kolory – bo każdy zasługuje na drugą szansę.
Jego wyglądu nie dało się zamknąć w dokładnie określoną ramę. Na pierwszy rzut oka miał typowo niemiecką urodę. Ale coraz dłużej chłonąc jego osobę, można było dopatrzeć się najróżniejszych cech z innych części Starej Europy. Najwidoczniej najwięcej odziedziczył urody po swoim ojcu – zapewne również wojskowym, to by tłumaczyło jego świetne prezentowanie się w ciemnozielonym mundurze. Kolor ten przywodził na myśl barwę jego tęczówek, które były otoczone przez krótkie jasnobrązowe rzęsy.
Po ojcu prawdopodobnie odziedziczył również rysy twarzy – ostre, z wyraźnie zarysowaną linią szczęki.
  A po matce intrygujący uśmiech? Być może.
 Gdy jego niewielkich rozmiarów usta wykrzywiały się w uśmiechu, wtedy w policzkach – zazwyczaj gładko ogolonych, ale od czasu do czasu zdarzał się rzadki zarost, rysowały się pionowe zmarszczki, które były czasem widoczne nawet przy poważnej minie.
Jasnobrązowa lub o barwie ciemnego blondu – w słońcu, fryzura miała widoczny przedziałek z boku głowy i zawsze była idealnie zaczesana na lewą stronę. Jego sposób bycia i czesania pewnie wynikał z stanowiska jakie zajmował. Być może widziałby się w bardziej nieujarzmionej fryzurze, ale jego zawód mu na to nie zezwalał.
Ta jego sztywna wiecznie wyprostowana poza ciała, z rękami splecionymi za plecami działała Liliom na nerwy. Chętnie przyłożyłaby mu tak, żeby nie mógł się wyprostować przez najbliższy miesiąc. Naturalnie, mogła sobie tylko o tym pomarzyć w innym wypadku, chyba by ją za zastrzelili.

Patrząc w ciemne niebo, Lil myślała o tym wszystkim. Wspomnienia z ostatniego miesiąca przelatywały jej przed oczyma jak kadry z filmu. Nie wpadła na żaden pomysł – w czym miało jej pomóc świeże powietrze. Totalna pustka w umyśle ją dobijała. W dalszym ciągu sterczała w jednym żałosnym punkcie. Żadnych wniosków, żadnych refleksji. Nie miała rozeznania, jaki ruch powinna wykonać. I los też nie zdradził, co dla niej zaplanował. W jednym momencie zrozumiała, że od przeznaczenia nie da się uciec. Dlatego zdecydowała, że przyjmie – cokolwiek by to nie było, to co jest jej przydzielone na stronicach zapisanych w gwiazdach.
Instynktownie odwróciła się – na palcach, z delikatnością baletnicy, jakby tam czekało na nią objawienie.
Przez półmrok i opady śniegu, jej wzrok zdołał odnotować budynek. Osiem pięter. Dwa okna na każdy poziom. Rażąco brzydki. Na szesnaście szyb, tylko w jednej przebijało się światło przez firankę. Początkowo nie rozpoznała numeru lokum. Nie zawracała sobie głowy, dokąd zmierza, gdy pokonywała opór powietrza. Trochę już zmarzła i musiała natychmiast się gdzieś schronić. Powierzyła swoje życie losowi.
Gdy już miała szarpnąć za klamkę, przeniknęła przez ćmę i rozeznała teren. Serce podskoczyło jej do gardła. Znajdowała się na rejonie należącym do wojska. Nogi zaczęły ją energicznie wycofywać. W pewnej chwili, straciła równowagę. W powietrze wzbiła się śniegowa mgiełka, gdy wylądowała w zaspie. Instynkt podpowiedział jej, że powinna przesunąć się na mniej widoczne miejsce. Zrobiła to…  na czworakach. Sapała jak koń, który ciągnął bryczkę w upalny dzień, kiedy bezpiecznie plecami oparła się o ścianę labiryntu.
Z tej pozycji miała doskonały widok na okno, w którym było zapalone światło. Pierwsze piętro. Czy wiedziała do kogo należało? Oczywiście, wszyscy wiedzieli. W tym właśnie pokoju mieszkał poprzedni podoficer.
Czeka na mnie.
Liliom zaufała losowi. Dumnie podniosła się z ziemi, po czym pomaszerowała do budynku. Ku jej zaskoczeniu dostała się do niego bez żadnego problemu. Lampy z czujnikami ruchu oświecały jej całą drogę, najpierw korytarz, później schody, a następnie pierwsze piętro. Nie zrobiła wielkiego hałasu, dlatego też żadne drzwi nie stanęły otworem. Przypuszczała, że wiele pokoi jest pustych. Były święta. Żołnierze – nie wszyscy, ale większość, wyjeżdżali do rodzin, do kochanek, a ci co zostawali – nadzwyczajnej w świecie spotykali się w okolicznych barach i chlali do upadłego. Co roku jeden wojskowy zatruwał się na śmierć.
Dziewczyna podchodziła pod jego drzwi z przyśpieszonym biciem serca. Bała się, tego, co miało później nastąpić. Nigdy nie była z mężczyzną w takiej sytuacji. Gwałtownie pociągnęła za klamkę i weszła do środka. Pomyślała, że nigdy nie zapomni tego, co zobaczyła.
Żołnierz siedział na łóżku – biała koszulka, spodnie w moro i czytał kilka książek naraz. Za nim widniała utworzona z nich wieżyczka. Jego pozycja niewiele się zmieniła po jej wejściu. Pod wpływem emocji, zamknął tylko trzymaną właśnie książkę. Wyglądał jakby został przyłapany na gorącym uczynku. Wprawdzie, gdy podeszła bliżej zorientowała się, że nie są to zwykłe książki. Były to pozycje wykładnicze, różnych niemieckich książek przetłumaczonych na język węgierski i zabytkowe węgierskie księgi z czasów II Wojny Światowej. Nie zabrakło również słowników. Grube tomiska pochodziły z ich małej publicznej biblioteki. Lil często z nich kiedyś korzystała. Czyli było to nielegalne.
Posłał jej pytające spojrzenie, wstając z łóżka. Był zdezorientowany. Na początku chciała powiedzieć coś w stylu, że zgadza się na wszystko, ale widok tych wszystkich druków i jego uroczy w tym udział zmusił ją do zmienienia repertuaru.
-Tłumaczysz węgierskie książki? – zapytała, podchodząc jeszcze bliżej. Teraz Hans mógł przyjrzeć się jej bardziej. Zerknął na nią szybkością błyskawicy, żeby tylko tego nie zauważyła.
-Staram się. – Uśmiechnął się lekko zawstydzony, chcąc to ukryć podrapał się w kark. – To strasznie schwierig*.
-Troszkę. – odparła. Była rozbawiona jego zachowaniem. Myślała, że jedynie dla niej, stare węgierskie książki mają jakieś znaczenie. Myliła się. – Pomóc ci? – wypaliła machinalnie. Czuła się dziwnie spokojnie, prawie jak młodsza siostra u kolegi swojego brata. Przez brak munduru zapomniała o niechęci do całego jego pokroju. Mężczyzna nie odpowiedział, skinął tylko głową, na znak, że pewnie. Zanim przy nim usiadła, rozebrała się z kożucha. Wojskowy nie potrafił nawet na moment oderwać od niej wzroku. Nerwowo oblizywał wargi. Stukał palcami o kolano.
-Na którym fragmencie skończyłeś? – Pochyliła się nad rozwalonymi na łóżku książkami. Po tym jak nie dostała od niego odpowiedzi, podniosła głowę i napotkała jego wzrok. Objęła ją piękna zieleń jego oczu. Trwało to niecałe trzy sekundy, nim żołnierz się zreflektował.
-Eee, skończyłem rozdział piąty… Ale, Liliom? Tak masz na imię? – Przytaknęła, nie wiedziała dlaczego nie umiała wypowiedzieć nawet krótkiej odpowiedzi. – Jak do ciebie mówią? Lila? – Zaprzeczyła ruchem głowy.
-Lil. Mówią do mnie Lil. – Powróciło do niej poczucie strachu. 
-Też ładnie. – Uśmiechnął się, już bardziej pewniej siebie. - Czy… och, nie wiem czy mogę cię o to prosić. Możesz mnie nie zdradzić? Podoficer czytający w nocy węgierskie książki to niezbyt dobry autorytet. Hm, wyczuwam usunięcie z załogi, a podoba mi się tutaj. Naprawdę.
-Nic nie powiem, możesz spać spokojnie. – Spróbowała się uśmiechnąć. – Zastanawia mnie tylko: dlaczego? Jest tyle ciekawych niemieckich książek…
-To zainteresowanie zaczęło się od pewnej małej książeczki. – Lil oblał rumieniec.
-Czytałeś ją? – zapytała zbyt oskarżycielsko. Hans potrząsnął głową, że nie. Nie umiał powstrzymać się od śmiechu.
-Nawet gdybym chciał, nie zrobiłbym tego. Masz bardzo oryginalne pismo.
-Ty też.  – Tym razem tak jakby jego oblał rumieniec.
Hans Winter z kolejnymi przybywającymi minutami czuł się coraz pewniej, a Liliom przeciwnie. Traciła grunt pod stopami.
-Zrobię ci herbaty, bo zmarzłaś na tym zimnie. – Nie pytał o zgodę, po prostu wstał i zaczął przygotowywać ciepły napój. Dziewczyna z zaciekawieniem mu się przyglądała. Najbardziej jej uwagę przykuły jego mięśnie, które przebijały się przez materiał koszulki. Przez mundur nie było tego widać. Nie był również jakieś wielkiej postury, ale jego sylwetka była nienaganna. Za kilka minut wręczył jej do rąk kubek, nad którym unosiła się para. Siedzieli w ciszy przez większość czasu. Nikt nie wiedział, co powinien powiedzieć.
-Dlaczego tutaj przyszłaś? – Pytająco zmarszczył brwi. Na początku Lil źle odebrała to pytanie, ale tuż za moment uznała, że każdy normalny człowiek na jego miejscu o to by zapytał. Nie powinna mieć do tego żadnych wątpliwości.
-Myślałam, że... tego chciałeś.
-Naprawdę? – Podniósł brwi i przeniósł się, żeby usiąść przy niej na łóżku.
-Yyy zaszła pomyłka. Jest już strasznie późno. – Popatrzyła na niewidzialny zegarek na swojej ręce. – Przepraszam, muszę już iść. – Chciała już uciec, ale żołnierz ją zatrzymał. Przy dotyku kopnął ich wzajemnie prąd.
-Co ty ze mną robisz?! – zawołali równocześnie.
Tuż za moment do ich narządów słuchu dobiegł trzask drzwi i męskie śmiechy, a potem tupot butów na schodach.
Hans spojrzał na dziewczynę. Dotknął jej kręgosłupa. Jego dotyk przeszedł przez jej sześć miliardów neuronów. Poczuła przyjemne mrowienie. Popchnął ją pod ścianę.
-O, Hansik, nie śpisz jeszcze? – Za nie więcej niż dziesięć sekund w jego drzwiach stanęli dwaj jego koledzy. Im drzwi były bardziej uchylone, tym bardziej przykrywały Liliom.
-Co, czytasz? – spytał drugi, wchodząc głębiej do pokoju – oboje wstrzymali oddech, ale po chwili się wycofał. Był pijany i zmęczony.
-Wasze pamiętniki. – zażartował Hans i wypchnął ich z powrotem na korytarz. Poniósł się po nim basowy śmiech. Zamknął drzwi i spojrzał na przyklejoną do ściany dziewczynę. Uśmiechnął się do niej, a ona odwzajemniła uśmiech.
Dziewczyna po tym incydencie chciała już bezpiecznie udać się do domu, ale nie umiała określić odpowiedniego momentu. Żołnierze wracali z baru. Jeśli natknęłaby się na choć jednego – byłaby już spalona. Stanęła by pod ostrzałem pytań i jej nocna wędrówka na pewno doszłaby do oficera Zlatana i jej rodziców. Liliom powiedziała o swoich obawach żołnierzowi – nie musiała tego robić, sam zdołał się domyślić konsekwencji. Cierpliwie ją wysłuchał, nie wyrażając twarzą żadnych emocji. Nawet można by rzec, że przybrał zimną posturę.
Po jej lekkiej histerii, nadeszła pora na jego odpowiedź. Odchrząknął. Zastanawiał się jeszcze chwilę, zanim powiedział, co o tym myślał. Trwało to parę sekund, ale dla Lil były to najdłuższe sekundy w życiu. Mógł w każdej chwili, chwycić ją za ramiona i zaprowadzić do wojskowych, którzy tej nocy mieli wartę. Po prostu zrzucić ze swoich barków ciężar problemu.
-Hm, wyjście teraz i w następnych godzinach jest nierozsądne. - Jego wyraz twarzy się zmienił. Wydawało się jej, że jego zielone tęczówki uśmiechały się do niej. – Najrozsądniej było by zostać do świtu. Wtedy wszyscy będą smacznie spać w swoich łóżkach.
-A poranna warta?
-O to się nie martw.

Rozmawiali całą noc. Dziewczyna pomogła przetłumaczyć mu fragmenty, które ominął. Razem też przepytywali się z węgierskich słówek. Wiadome było, że Hans nie ma szans z Lil, ale nie przeszkadzała mu ciągła przegrana. Był świeżym – pokornym uczniem. Traktował ją jak nauczycielkę, a nie jako rywalkę, więc pojedynek nie miał sensu. Najbardziej pomogła mu w gramatyce.
-Te diák vago*.
-Co? Co to znaczy? – Miała nad nim przewagę. Mogła go okłamać.
-„Ty jesteś uczniem”. – przetłumaczyła.
-Én diák vago. – Wyszczerzył się w uśmiechu.
 -Źle. „Én diák vagyok”*. Pamiętaj o poprawnej odmianie trybu oznajmującego. – Mężczyzna przytaknął i zanotował coś w zeszycie.
Gdy oboje mieli już dosyć lekcji węgierskiego, podoficer Winter zadawał dziewczynie dziwnie nic nieznaczące pytania, typu: ulubiony kolor. Dziewczyna odpowiadała bez zająknięcia. Nie uważała, żeby uzyskane informacje mógł wykorzystać przeciwko niej. Sama nie miała odwagi wyciągnąć z niego jakieś wiadomości, na szczęście żołnierz miał honor i postanowił się zrewanżować.
-Poprzednie stanowisko zajmowałem dwadzieścia pięć kilometrów od granicy Drugiego Bloku. Byłem również podoficerem, a do moich obowiązków należało utrzymanie porządku w czasie werbowania do wojska na ćwiczenia. Zawsze przyglądałem się temu z boku. Czasami zaczepiały mnie kobiety, będące partnerkami zabieranych mężczyzn. Nie udzielałem im dyplomatycznych rad, a raczej nazwałbym to pocieszaniem. Kilka razy, paru z tych kobiet pozwoliłem zabrać się w towarowej ciężarówce.
-Co one tam robiły? Przepraszam, że ci przerwałam.  – Posłał jej wybaczający uśmiech.
-Już ci mówię. Większość z nich trafiała na polową kuchnię lub do sali szpitalnej. Jeśli miała większe kompetencje, kierowano ją do pracy papierkowej. Wiesz, nic skomplikowanego, ale czasochłonne. Nikt nigdy z nas nie ma na to czasu, a kobieta zrobi to i lepiej i z przyjemnością. Polega to na wypełnianiu ankiet, o wszystkich szkolonych. Czyli: trzeba za nimi gonić, żeby to uzupełniać…
-Rozumiem. To już wolałabym trafić na kuchnię, ewentualnie do zbrojowni. – Rozbawiła tym mężczyznę.
W końcu zadała mu jakieś pytanie.
-Dlaczego cię przenieśli? Na pewno byłeś autorytetem. – Ostatnie słowo wywołało w nim wesołość.
-Czy ja wiem? Jak każdy miałem coś za uszami, ale starałem się, żeby to nie doszło do wyżej instancji… A przenosiny są normalną rzeczą. Prezydent powtarza, że to sprawia, że stajemy się ciaśniejszą wspólnotą.
-Naprawdę? Rozczarowałeś mnie. Myślałam już, że nie jesteś taki idealny jak się wydajesz i przenieśli cię za jakieś wykroczenie.
Rzucił jej długie spojrzenie. Miał przy tym skoncentrowaną minę. Chciała go tym rozbawić, ale jak widać, rzeczywiście nie był ideałem i trafiła go w punkt.
-Pomogłem pewnej dwójce… - zaczął dość niepewnym głosem. – On. Rekrutowany. Ona. Zaciągnęła się na kuchnie. Chcieli przekroczyć granicę. Pomogłem im w tym.
-Przecież to dobry uczynek!
-Z twojej perspektywy tak. Z perspektywy generała i wyższych stanowisk nie. – Posmutniał. – Przymknąłem na nich oko, zwłaszcza dlatego, że pamiętałem tą dziewczynę. Mieli pecha. Akurat przejeżdżał generał. Na szczęście na poczekaniu wymyślili historyjkę o ślubie i uniknęli kary… Gdy generał odjechał, stanąłem na rzęsach, żeby mogli dostać się do upragnionego kraju. Udało się, ale o moim „dobrym uczynku” zrobiło się głośno. Chcieli mnie oskarżyć o sabotaż. Na szczęście moja poczciwa dziesięcioletnia służba w wojsku zrobiła swoje i tylko dostałem upomnienie i przeniesienie, co ja nazywam „zsyłką”.
-Ile lat miałeś, gdy wstąpiłeś do armii? – zapytała, zaintrygowana.
-Osiemnaście. – Szybko policzyła w głowie, że dzieli ich jedenaście lat różnicy.  
-Ulubiony kolor? – Zaśmiał się.
-Zielony.

Gdy zaczęło świtać, Hans załatwił sprawę z wartą – przekupił ich dłuższym spaniem, po czym wrócił po nią na górę i dżentelmeńsko odprowadził pod lokum z właściwym numerem. Miał na sobie mundur, ale dziewczyna nie odczuwała wzgardy. Nienawiść zniknęła jak bańka mydlana. Nawet jego sztywna pozycja ciała, nie działa już na nią jak płachta na byka. To wszystko było jak puder, jak maska. Jego prawdziwe oblicze zobaczyła, gdy w nocy bezczelnie wkroczyła do jego pokoju.
-A więc... – Hans podrapał się po karku.
-A więc… – Lil nie wiedziała co zrobić z rękoma.
Nie potrafili się rozstać. Przez minutę jeszcze tam stali, po czym żołnierz nerwowo się rozejrzał. Uświadomił sobie, że nie powinni tak rzucać się w oczy.
-Miłego dnia. – Ściągnął czapkę, rzucając jej ukradkiem troskliwie spojrzenie.
-Tobie też.  – Założył ją na nowo i odmaszerował.
Lil odprowadziła go wzrokiem. Och, los jej jednak sprzyjał… A może jednak nie… Gdy weszła do środka, czar zeszłej nocy prysł. I siarczyście piekł ją w policzek. 
-Czyli to tak? Wyżywiam latawicę?! – Matka stała przed nią z nadal uniesioną ręką. Liliom nie wiedziała, co powiedzieć. Była w szoku. Zbierało się jej na płacz. – No, nic nie masz na swoją obronę? Ile czasu to już trwa?! Mów! – Uderzyła ją kilkakrotnie w policzki.
-To n-n-nie ta…
Dziewczyna bezsilnie uklękła i objęła dłońmi piekącą twarz. Gospodyni nie skończyła i już miała zatargać ją za ramiona i wbić jej paznokcie w skórę, gdy na szczycie schodów niespodziewanie pojawiła się męska postać. Ojciec dziewczyny w sekundę przegnał resztki snu i zorientował się w sytuacji. Wjechał wózkiem do specjalnie dla niego dobudowanej windy i był już w drodze, żeby zakończyć to szaleństwo. Ale Liliom wcześniej wykorzystała sytuację i kiedy mama odwróciła wzrok – pognała na górę.

Nie słyszała ich rozmowy. Jednak domyślała się, że to może sprawić, że ich małżeństwo zawiśnie na włosku. O wiele się nie pomyliła.




*Szépség - piękna (węg.)
Szemtelen - pyskata
A fekete hajú - czarnowłosa
Hogy vagy? - jak się masz?
Én - ja
Ön - ty
Szerelem - miłość
Szülők - rodzice
*schwierig - trudne (niem.)
*Te diák vago - ty jesteś uczniem (węg.)
*Én diák vagyok - ja jestem uczniem (węg.)


***


Hej hej, to nie koniec tej historii. Chciałabym pociągnąć dalej wątek Liliom&Hansik ♥ Co Wy na to?
Przy okazji zapraszam Was na moją podstronę! Do zobaczenia! :*



*

© grabarz from WS | XX.