Rozdział I
Dochodziła siódma trzydzieści, gdy się
ocknęła, a przez cały czas wmawiała sobie, że wcale oka nie zmruży...
Innego pięknego dnia wychodziłaby właśnie
ze swojego mieszkania, żeby zdążyć na ósmą do pracy. Przechodziłaby jak co
dzień obok restauracji King’s, o
której myślała, że pewnego dnia będzie ją stać, żeby się tam stołować.
Miało to nastąpić w marzeniach, bo szanse
na to były zerowe. Musiałaby chyba obrobić bank… Później jeszcze przeszłaby
obok pralni chemicznej, przywitałaby ją nowa wystawa sklepowa Gabay's Outlet i Macy's,
natknęłaby się na tysiące ludzi, którzy tak samo, jak ona mknie do pracy.
Przeszłaby przez pasy, sprawdzając stan swojej skrzynki email i poczty
głosowej. Sygnały świetlne zakołysałyby się na wietrze. Spojrzałaby na
nieboskłon i wciągnęłaby głęboko zatrute spalinami powietrze. Taksówki jak
zawsze rozbijałyby się po nowojorskich drogach. Po kilkuminutowym marszu przed
jej oczami wyrósłby w końcu jej zakład pracy położony na Times Square.
Fasada budynku niczym szczególnym się nie
wyróżniała. Gigantyczne oszklone kuloodporne drzwi do których prowadziły
marmurowe schody. Małe okna, by nawet szczur nie mógł się przez nie
prześlizgnąć. Wszędzie zamontowany monitoring. Amerykańska flaga powiewająca na
wietrze. Nad tym wszystkim górował równie kolosalnych rozmiarów, jak same drzwi,
szary wytarty napis: Bank Rezerwy
Federalnej w Nowym Jorku.
W konstrukcji nie dało się doszukać
niczego specjalnego, może tylko z wyjątkiem tego, że w podziemnym skarbcu
znajdowało się około siedem tysięcy ton czystego złota o rynkowej wartości
miliardów dolarów, co czyniło go największym takim repozytorium na świecie.
Niemal całość złota była własnością wielu różnych krajów, banków centralnych i
organizacji. Potrzeba by dziesięć wielotonowych tirów do przewiezienia całej
zawartości, a może i to by nie wystarczyło. Osoby, które chciałyby
przeprowadzić szturm na to miejsce musiały by być szalone lub niezdrowe na
umyśle. Jeszcze nikomu nie udało się osaczyć tej instytucji finansowej. Bank
był otwarty do zwiedzania dla turystów. Każdego dnia znajdowali się chętni,
którzy chcieliby nacieszyć i nakarmić swoje oczy połyskującym widokiem złotych
sztabek złota.
Przy banku towarzyszyło zawsze trzech
typowo amerykańskich policjantów. Granatowy mundur, okulary przeciwsłoneczne na
nosie, kabura przewieszona przez ramię z karabinem o napełnionym magazynku, CB
radio na piersi, groźnie wyglądająca mina.
-Dzień dobry, pani Carter! Życzę miłego
dnia. - zawołałby jeden z nich posyłając przyjazny uśmiech, drugi zasalutowałby
prawą ręką, a trzeci tylko skinąłby głową.
-Dziękuję i nawzajem. - Z uśmiechem
zaczęłaby kolejny spokojny dzień w pracy…
A jak było tym razem?
Zupełnie inaczej. Nie miała już dokąd
pójść. Miejsce zostało otoczone i zaliczone do niebezpiecznego terenu. Żeby się
tam dostać musiałaby pokonać chmarę dziennikarzy, cywilów i na koniec jeszcze
armie antyterrorystów. Ale istotniejsze było to, że znajdowała się po drugiej
stronie. Dwadzieścia cztery godziny w sercu zasadzki. Tak naprawdę nikt nie
wiedział ile czasu jej zostało. Codziennie odliczała w myślach swoje ostanie
godziny, minuty, sekundy... Czekała na odkupienie. Które miało nigdy nie
nastąpić.
Doskonale pamiętała ten dzień. Była
sobota, sto osiemdziesiąt dwa dni od odwołanego ślubu, pierwszy dzień wiosny.
Żółte taksówki rozbijały się na ulicy i gnały przed siebie, byleby osiągnąć cel
podróży. Ludzie śpieszyli się, zapełniając chodniki Nowego Jorku swoimi
krokami, a atmosferę powietrzem z płuc, pomieszanym z dymem papierosów. Wszyscy
zajmowali się sobą, swoimi sprawami, nikt nie rozglądał się za siebie ani nie
odmawiał pacierza. Evelyn była jedną z nich.
Mknęła wśród tłumu zajęta swoimi myślami.
Szła przed siebie. Znała tą drogę na pamięć, trafiłaby nawet po ciemku. Wszyscy
wokoło byli tak samo zajęci jak ona sama. Nie zwracali na nikogo uwagi, po
prostu maszerowali jak maszyny zaprogramowane, by tylko dotrzeć do wytyczonego
celu. Niektórzy prowadzili rozmowy, jedni twarzą w twarz, drudzy telefoniczne.
Powietrze, które ich otaczało było jeszcze nie dość ciepłe, by porzucić zimowy
płaszcz. Jednakże niebo, które tego dnia było bezchmurne i koloru błękitnego
przypominało o zbliżającym się końcu niskich temperatur, a początku długo
oczekiwanej wiosny.
Tego dnia umówiona była z Joshem. Tak,
niebieski horyzont przywodził jej na myśl jego bystre i przenikliwe oczy… W głowie miała wciąż ich ostatnią rozmowę
przeprowadzoną przez telefon.
-Witaj, skarbie. – usłyszała jego
rzeczowy ton. – mam jutro wolne.
-Świetnie się składa, bo ja… - mówiła z
nienaturalną ekscytacją w głosie.
-Też jutro nie pracujesz? – przerwał jej
impertynencko.
-Nie, po prostu wcześniej kończę. –
dokończyła chłodno. Nienawidziła, gdy wchodził jej w słowo i traktował ją jakby
rozmawiał z którymś ze swoich klientów.
-Mogę porozmawiać z Philem, żeby odpuścił
ci jutro.
-Nie, nie trzeba. Przecież
wiesz, że lubię swoją pracę…
-W porządku. Kapitalnie. W takim razie
jesteśmy umówieni?– Zapytał pewnie tylko z grzeczności, pomyślała.
-Tak, do zobaczenia.
-Podjadę z szoferem po ciebie. Kocham… –
Rozłączyła się zanim dokończył zdanie. Nadal nie była wystarczająco pewna
siebie, by powiedzieć mu, jak bardzo dusi w sobie prawdziwe uczucia.
Mieli się spotkać po pracy, co
spowodowało luźniejszy strój, niż nosiła na co dzień do banku. Hebanową
sukienkę zastąpiła beżowymi jeansami i białą bluzką z falbaną w talii. Z
codziennej garderoby zostawiła tylko czarne czółenka i piaskowy płaszcz. Po
drodze zatrzymała się tylko raz, aby wrzucić żebrakowi dolara. Później szła nie
zatrzymując się już wcale, dzisiaj i tak wyszła później niż zwykle. U celu
przywitała się z policjantami, po czym wdrapała się po schodach przytrzymując
się niewidzialnej balustrady.
Od wejścia uderzyła ją mocna klimatyzacja
i przejrzystość pomieszczenia. Potem rutynowa kontrola w postaci bramki
wykrywającej obecność metalu. Ochrona nawet nie musiała ruszyć się sprzed
monitorów czuwających nad bezpieczeństwem instytucji. Przeszła oględziny
pomyślnie. U sufitu zwisały płaskie czterdziesto kilku calowe monitory, które
pokazywały w postaci wykresów kursy walut na całym świecie. Panele w wielkim
holu błyszczały jakby właśnie ktoś je wysmarował brylantyną. A z daleka już
wychylały się brązowe biurka ze stanowiskami dla pracowników. Na końcu holu
można było dostrzec windę, która prowadziła nie gdzie inaczej jak do skarbca.
Windę uruchamiało tylko skomplikowane postępowanie o którym pojęcie mieli tylko
wysoko postawieni pracownicy. W tym Evelyn.
Kobieta momentalnie zajęła swoje miejsce
za wysokim biurkiem i odłożyła płaszcz na wieszak. W następnej kolejności rozejrzała
się po blacie biurka, by zapoznać się ze wszystkimi dokumentami przysłanymi od
dyrektora, Phila Hayesa.
Była zwykła pracownicą, jednak dyrektor traktował
ją jak prawą ręką i dlatego lada moment miała wskoczyć na stanowisko księgowej,
ale wiązało się to z opuszczeniem banku na Times Square i przeniesieniem się na
południe Manhattanu do jednego z jego biurowca. Pan Hayes nigdy nie ukrywał, że
Evelyn mu się podoba i chciał by stała się dla niego kimś więcej niż podwładną (co
z tego, że był od niej o dwadzieścia parę lat starszy). Aczkolwiek największy
problem w tym przedsięwzięciu stanowił adwokat dyrektora. Stanowisko to
obejmował nie kto inny, jak Josh Fletcher. Niedoszły mąż, kochanek, największy
terrorysta w jej sercu.
Dyrektor jednak nie zaprzestał starań. Na
każdym kroku przypominał jej, że niemoralna propozycja jest cały czas aktualna.
Fletcher nie chciał o tym słyszeć. Ukochana skarżyła mu się. Obiecywał, że z
nim porozmawia, jednak taka rozmowa nigdy nie miała miejsca. Bał się wdać w
kłótnie ze swoim chlebodawcą, bo w ten sposób mogła zostać zniszczona jego
kariera adwokacka w Nowym Jorku i na całym wschodnim wybrzeżu. Nie poświeciłby
dobrej pozycji życiowej dla miłości…
Evelyn Carter czasem miała nawet
przeświadczenie, że Josh byłby skłonny sprzedać ją swojemu szefowi, gdy by ten
zaproponował mu za nią jakiś awans w hierarchii urzędniczej czy niemałą
podwyżkę. Często wyczytywała to z jego pełnych próżności oczu.
Ochroniarz ze skrzyżowanymi rękoma za
plecami ze słuchawką w uchu i pistoletem przy udzie, stał na przeciwko Evelyn i
uśmiechał się do niej, jak miał to w zwyczaju robić. Carter odwzajemniła wyraz
twarzy.
Był przystojnym mężczyzną po
trzydziestce. Gdyby nie złoty okrąg na jego serdecznym palcu, rzuciłaby na
niego swój czar i wieczorami mógłby ją zakuwać kajdankami do łóżka… Gdybanie
zaczęło jej wchodzić w cholerny nawyk. Niedługo będzie sobie wyobrażać, że Brad
rzucił dla niej Angelinę…
W trybie natychmiastowym, wstała z
obrotowego krzesła, żeby przestać zadręczać się głupimi myślami i po zmierzała
do zakładowej kuchni. Tam napotkała koleżanki z pracy. Lyzz opowiadała właśnie
o tym, że jej bratowa w weekend urodziła swoje trzecie dziecko. Na to pozostałe
pokiwały z podziwem głowami i zażądały pokazania jakiegoś zdjęcia maluszka.
Oczywiście kobieta była na to przygotowana. Nawet wyglądała, jakby tylko na to
czekała, żeby się pochwalić fotografiami.
Carter odwróciła się do nich tyłem i
uruchomiła ekspres do kawy. Oprócz dźwięku mielenia kawy, słyszała za sobą
piski radości i wzdychanie nad urodą mamy i jej pociech. Znów „gdyby”. Gdyby
jej życie prywatne potoczyło się inaczej mogłaby się do nich przyłączyć. A tak,
to nigdy się nie dowiedzą, że posiadanie dziecka, to jedno z jej największych
pragnień. Nadal będą ją uważać za nieprzyzwoitą dziewczynę, która „sypia” z ich
szefem, żeby dostać awans… Jednak nie zaprzątała sobie głowy plotkami na swój
temat. Znała swoją wartość. Ludzie mogli mówić o niej, co się im podobało.
Słowa z marginesu i tak nie zmieniłyby jej osobowości. Posiadała mocną psychikę
odporną na krytykę, w końcu była w związku z Joshem… Był to burzliwy związek.
-Dzień dobry, pani Evelyn. – zagadnęła ją jedna ze sprzątaczek na
korytarzu, gdy opuszczała pomieszczenie. – zrobiłabym pani kawę, trzeba było
powiedzieć.
-Niech się pani nie wygłupia, ale
dziękuję. Piękny dzisiaj dzień, prawda? Wyczuwam, że nie skończy się
zwyczajnie! - odpowiedziała z przerysowaną ekscytacją w głosie i szerokim
sztucznym uśmiechem. W ostatnim momencie ugryzła się w język, żeby nie
powiedzieć czegoś, co zdradziło by jej prawdziwy nastrój.
Razem z kawą usadowiła się wygodnie na
obrotowym krześle. Policjant znów się do niej uśmiechnął. Tym razem nie
odwzajemniła uśmiechu. Wyrwało jej się za to westchnięcie. Chciałaby, żeby
teraz przy jej boku ziścił się mężczyzna jej życia… Mógłby to być nawet Josh,
byle by przekonał ją o swoich uczuciach. Może i dobrze czyniła, ciągnąc to z
Joshem? Co prawda, minęło już sporo czasu od anulowanej ceremonii ślubnej i
mężczyzna, tak jakby dokładał większych starań, żeby było im dobrze, ale
jednakże zadana rana jeszcze się nie zabliźniła. W dalszym ciągu czuła się jak
szmaciana lalka, do której właściciel nie ma większego sentymentu…
W swojej głowie zatrzymała się na
wyidealizowanej wizji ich spotkania. Przywita ją czułym wzrokiem, a za pleców
znienacka wyciągnie piękny bukiet kwiatów… Potem ją pocałuje i zaprosi do
eleganckiej restauracji… Tak. Marzyła teraz tylko o jednym: o ich spotkaniu.
Evelyn
i Josh. Josh i Evelyn.
Z zamyślenia wyrwał ją dopiero dźwięk
wciąż otwieranych i zamykanych drzwi. Puste przestrzenne pomieszczenie zaczęło
się wypełniać ludźmi. W chwili jej nieobecności zjawili się pozostali
pracownicy.
Tego dnia spadło na nią dużo pracy
papierkowej. Przeglądała dokumenty i wprowadzała je do bazy danych. Czasem
odpowiedziała na jakieś pytanie ze strony petentów. Wszyscy byli zagonieni,
ponieważ z notatek wynikało, że bank miał pełnić tego dnia zastępstwo innego
mniejszego banku, który był stanie remontu. Evelyn kompletnie o tym zapomniała.
Była przekonana, że nastąpi to dopiero w przyszłym tygodniu. Ale na to
wskazywało, że się po prostu pomyliła. Wykorzystując krótką chwilę oddechu, sięgnęła
do torebki po telefon, żeby sprawdzić czy ktoś przypadkiem nie próbował się z
nią skontaktować. Chciała okłamać samą siebie, że wcale nie czeka na wiadomość
od Josha Fletchera.
-Hej, jak ci mija dzień? Chciałam też
zapytać czy zjesz dzisiaj ze mną lunch? - Nie tylko ona wykorzystywała wolną
chwilę. Jej przyjaciółka, Alice Spring w towarzystwie kawy oparła się o biurko.
-Wiesz, że zrobię dla ciebie wszystko,
Alice. Ale umówiłam się już z Joshem... – wykrztusiła przyszła księgowa ze
smutną miną. Jednak przyjaciółka nie wyglądała na urażoną.
-Czyżby szykował się romantyczny wypad
tylko we dwoje? – ciągnęła temat pokazując przy tym jakieś niecenzuralne gesty.
-Nie mam pojęcia, co takiego Josh
zaplanował. – Zapewniła. Nic szczególnego, dodała w myślach. – Nie
rozmawialiśmy o tym. – urwała.
-Widzę, że się stara. – dodała Alice z
zamyśloną miną, dotykając swoich warg brzegiem kubka. Evelyn czuła, że policzki
jej płoną. Pomyślała, że kolorystycznie przypomina wóz strażacki. Nie myliła
się.
-Jak wam się układa? Opowiadaj. – rzuciła
pytanie Spring. Pytanie, które i tak musiało paść. Alice wiedziała o ślubie, w
końcu była wśród zaproszonych gości. Carter głośno wypuściła powietrze ustami.
Gdy chciała zacząć opowiadać tą mdłą historię, niespodziewanie ktoś z kolejki opodal
szpetnie zaklął. Następnie doszły wyzwiska z innej strony.
-Czy mam tutaj czekać aż do śmierci!? –
zagrzmiał jakiś kobiecy głos. Chaos tylko się rozrastał. Ostatni głos sprzeciwu
należał do starszej pani o białych włosach i okrągłych błękitnych oczach, która
wyglądała jakby śmierć stała tuż za rogiem. Evelyn wyszła zza biurka, by
załagodzić sytuację. Alice w pewnym momencie złapała ją za ramię i wyszeptała
jej prosto do ucha parę słów. Nawet się nie spodziewała, że będą ostatnimi
jakie usłyszy od swojej przyjaciółki.
-Musisz, po prostu musisz mi zdać później
relacje! - Evelyn Carter odpowiedziała
jej łobuzerskim uśmiechem. I opowiedziałaby jej o wszystkim ze szczegółami,
gdyby było o czym opowiadać.
Nie było jeszcze nawet godzin szczytu,
gdy Carter poczuła coś dziwnego – jakby popchnęło ją przeczucie. W dalszym
ciągu przesiadywała za biurkiem, z nogą na nodze, przy kawie i do znudzenia
przeglądała dokumenty w komputerze. I wtedy nagle to poczuła – niewyobrażalny
huk na zewnątrz, któremu towarzyszyło trzęsienie ziemi pod stopami. Wybuch
uruchomił w tempie natychmiastowym wszystkie alarmy samochodowe i sklepowe w
okolicy stu metrów i syreny Banku Rezerwy Federalnej. Evelyn zerwała się
na równe nogi, podobnie jak inni pracownicy. Petenci wykrzywili twarze w
przerażeniu.
-Jakieś bydlaki wysadzili stację metra! -
wydarł się policjant na całe gardło wbiegając do środka banku. - Biegniemy tam!
Może złapiemy ścierwa! Dzwońcie po pogotowie!
Były to jego ostatnie słowa przed zniknięciem
za szklanymi drzwiami.
Hej, zaniedbałam ten blog, ale już jestem i odkurzam go troszkę moim starym-nowym opowiadaniem. Enjoy!
Proszę o opinię. Pozdrawiam, Bunko! ♥
Witaj!
OdpowiedzUsuńReklama bloga zostaje usunięta z Katalogowo w związku z przedawnieniem (ostatni post opublikowany ponad rok temu).
Zapraszam do ponownego zgłoszenia się w odpowiedniej zakładce po spełnieniu wymogów regulaminu.
Pozdrawiam serdecznie
Ayame
Katalogowo